Kiedyś na warszawskiej Woli
Zbuntowały się ulice,
Bo już dosyć miały soli,
Którą im przez cały styczeń
Na ich ciała zaśnieżone
Wciąż sypały złe solarki,
Wielkie auta nastawione
Do najtwardszej z lodem walki.
Gdy warczały ich silniki,
Dźwięki były nieciekawe,
A od takich dźwięków dzikich
Wszystko dostawało drgawek.
Drżały jezdnie z chodnikami,
Domy, które stały blisko
I przystanki z latarniami,
Tramwajowe torowisko.
Oprócz tego różne dziury
Wciąż mnożyły się w asfalcie,
Bo aut innych długie sznury
Gniotły jezdnie te zażarcie.
Nic dziwnego, że ulice
Dosyć miały takich cierpień,
Nie zachwycał ich ten styczeń,
Chciały, by był maj lub sierpień
I szemrały między sobą
Że tak dłużej być nie może,
Bo przestaną być ozdobą,
Trzeba temu kres położyć.
Pierwsza z nich, najbardziej dziarska,
Dosyć długa i z zakrętem,
Odezwała się Młynarska:
„Ej, nie bądźmy takie spięte,
My, ulice starej Woli,
Krzyczmy wspólnie wprost do nieba,
Co nas wszystkie razem boli,
Bo z tym wreszcie skończyć trzeba.”
Na to rzecze Sokołowska,
Ta, przy której kościół stoi:
„Bardzo cenię Pani troskę,
Lecz nam krzyczeć nie przystoi,
Któż usłyszy nasze szmery
Przez nikogo niesłyszalne ?”
„Tak, to racja” – dość mizerny
Zabrzmiał nagle głos Krochmalnej.
Potem Chłodna, Ogrodowa,
Siedmiogrodzka, Jaktorowska
Też zaczęły dyskutować,
Aż przerwała wszystko Wolska:
„Dosyć tego pustosłowia,
Ja mam pomysł idealny,
By wiatr lepszy dla nas powiał
I odmienił los fatalny.
Zróbmy to, co przecież proste,
Że aż wszystkim zrzednie mina,
Chciejmy, dla nas małym kosztem,
Skręcić się i powyginać,
Nasze jezdnie w sznur posplatać,
Zrobić różne doły, garby,
Wtedy żaden pojazd świata
Nie przejechałby za skarby”.
„Racja, racja, złote słowa”
Zgodnym chórem wykrzyknęły:
Leszno, Kacza, Karolkowa
I do pracy wnet się wzięły.
Kiedy nowy świt się zbudził
I rozświetlił nocne mroki
W osłupienie wprawił ludzi,
Wywołując wśród nich szoki.
Patrzą z okien w ulic stronę
Jeszcze dosyć wczesnym ranem,
Nagle widzą, że są one
Wzdłuż i wszerz powyginane.
Stoją auta i tramwaje
W niebywale długim rzędzie,
Wyjść się z domu też nie daje,
Bo chodniki krzywe wszędzie.
Pierwszy raz się taki wysyp
Zdarzył zdarzeń niewesołych,
Tylko cieszą się urwisy,
Bo nie muszą iść do szkoły
Chaos wielki zapanował,
Wszyscy wokół zaskoczeni,
Oburzenia padły słowa,
Kto tak wszystko mógł odmienić ?
Nagle zgłosił swe żądania
Ktoś z pobliskiej kamienicy
By po pomoc bez wahania
Do Urzędu iść Dzielnicy.
Poszli ludzie więc powoli
Po chodnikach pokrzywionych,
Tam, gdzie gmach Dzielnicy Woli
Stał, na szczęście, niewzruszony.
Wchodzą wszyscy w wielkim tłumie
I do Pani Burmistrz krzyczą:
„Niech nas pani poratuje,
Coś się stało dziś ulicom !
Jezdnie całe poskręcane,
Asfalt na nich wybrzuszony,
Wjechać już się nie da na nie,
Nic nie jeździ w żadne strony !”
Pani Burmistrz zamyślona
Marszczy czoło nieustannie,
Cudu przecież nie dokona,
Jak tu znaleźć rozwiązanie ?
Tłum gęstnieje i narasta
Przerażonych, drżących, bladych
Chyba zeszło się pół miasta,
Oczekując szybkiej rady.
Niecierpliwić się zaczyna
Grono tu stłoczonych ludzi,
Dramatyczna trwa godzina,
Nagle dzwoni jakiś budzik.
Sen przerywa wczesnym rankiem,
Dźwiękiem swym otwiera oczy,
Które widzą przez firankę,
Że dzień nowy w życie wkroczył.
Panią Burmistrz zbudził wcześnie,
Która z ulgą pomyślała,
Że na szczęście tylko we śnie
Ta historia miejsce miała.